Niesie mnie ku ulicy. Chcąc
nie chcąc, dryfuję na lewy brzeg chodnika. Potem ukosem, lekkim truchtem,
wracam na prawe pobocze.
Nierównym krokiem,
gwałtownymi zrywami, jakbym miała problemy z wewnętrznym sprzęgłem, jakbym brnęła
po torze naszpikowanym niewidzialnymi przeszkodami, bujając się między
krawężnikami – wczoraj dzielnie szłam na dworzec.
Złapawszy równowagę,
przystanęłam przy Akademii Muzycznej. Zakołysałam się w rytm nieznanej mi
melodii, zdaje się, że przez chwilę wyglądałam, jakbym się wahała, czy wejść w
progi tego pełnego brzmień przybytku. Po czym wolno, chyba nie do końca
przekonana do porzucenia (możliwej!) kariery muzyka, pełna wątpliwości, znów
ruszyłam koślawo do przodu, wkładając w ten manewr wszystkie swoje siły. Nieco
na ukos, zgięta w pół, z ciężką torbą na ramieniu. Możliwe, że gdyby nie ten balast, dawno
bym już lewitowała. A gdybym miała w podeszwach butów farbę, która sączyłaby
się z każdym stąpnięciem, mój zwichrowany chód przyozdobiłby ul. Towarową w fantazyjne wzory; w wymykające się szablonom esy floresy.
Ale jeszcze chwila. Jeszcze tylko
parę szlaczków, kroków na szagę, w tył, do przodu i w bok.
I już.
Dworzec.
A tam
wykolejony towarzysz niedoli
Ahoj Bracie!
Tylko nie myślcie, że i ja
się staczam!
Żebyśmy się zrozumieli!
Jak żyję, wcale nie piję,
to wiatr szarga mi opinię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.