Za nami parapetówa na dworcowych salonach. Jeszcze tam nie zajrzałam, ale zapewne pachnie nowością. Przyjemne tchnie i z kas, i z toalet, i z koszy na śmieci. A tuż tuż przy przeszkolonej ścianie, unosi się smużka woni zacnej wody kolońskiej Pana Prezydenta.
Diabeł tkwi w szczegółach.
A zapach, podobnie jak muzyka, sprzyja pamięci. Niestety.
Niestety, gdyż i bo kibice, którzy przybędą do Poznania pociągiem, wcześniej czy później, świeży dworzec jednak opuszczą. I, wcześniej czy później, wyjdą z zasięgu jego miętowego oddechu.
Większość z nich na swych nogach ruszy do centrum.
Większość z tej większości pokusi się (to niewykluczone) o przejście ulicą dworcową.
A tam pod mostem…Tam, moi mili, grasuje para nieuchwytnych rabusiów. Bonnie i Clyde. Nikt, kto zapuści się w ich rewir, nie ocaleje. Nie ma się cackania. Gość, czy domownik? Never mind. Niezależnie od pory dnia. Nie zdąży uciec. Nie zdąży nawet dojść do dworca letniego, a już go dopadną.
Ciężkim uderzeniem prosto w nos.
Cios ostry z dołu jej – uryny
I smrodliwy sierpowy – moczu.
Nokaut do przeżycia.
Jednakowoż.
Wspomnienie po nim, tak
dalekie od ambrozji – nigdy nie ulegnie erozji.
poleca się łaskawej pamięci.
:))))
we always answer the call of nature
Przecież zawsze można pójść schodami i nie zagłębiać się w te mroczne czeluście, które przerażają mnie o każdej porze dnia...
OdpowiedzUsuń