W tym roku postawiłam przed sobą nie lada zadanie.
Otóż
w tym roku
AD2012
wakacje
zainauguruję dopiero w bladym świetle zachodzącego sierpnia. Po raz pierwszy w
mym życiu tak późno zaznam letniej beztroski.
Plan urlopowy
kreślony w czerwcu zdawał mi się wielce przemyślny, wymyślny i wyrachowany.
Tworząc go byłam pełna inicjatywy i przedsiębiorczości, i śmiałam się w twarz
każdej owcy i każdemu innemu służbowemu zwierzęciu dającemu się bezwolnie nieść wakacyjnym prądom.
Prosto w nos, wszystkim tym, którzy postawili na korzystanie z samego centrum,
z żółtka lipca i serca sierpnia, słałam swe obrazoburcze buahahahahaha. A wszelkie
niedowierzające spojrzenia, pytania i powątpiewania, czemuż tak późno, czy
wytrzymam i czy aby na pewno jestem pewna – utwierdzały mnie tylko w słuszności
sporządzanego projektu, który dziś (nie ma się co krygować) okazuje się być wyzwaniem
zbyt dla mnie śmiałym i kompletnie zwariowanym.
Dziś okazuje się,
że w akcie tworzenia byłam i głucha i kompletnie ślepa (bezapelacyjnej niepoczytalności
nie zarzucam sobie tylko dlatego, że jednak na wspaniałomyślności wobec siebie oszczędzać
nie należy).
Jak można było mi
(mi krótkowzrocznej!!!) powierzyć inicjatywę w tak ważnej sprawie jak mój wypoczynek?
– zapytuję się, brnąc po wytyczonym przez siebie szlaku; szlaku pełnego stromizn,
wybojów i zaskakujących dołów (by nie rzec: ziejących czernią otchłani)
Wprawdzie cel poprzez
chmury już prześwituje, jednakowoż, im doń
bliżej, tym chętniej omdlałe dłonie ze skał się ześlizgują, a grunt spod stóp się
osuwa. A i powietrze coraz rzadsze (w przeciwieństwie do lawiny kamieni, która,
co i rusz, mnie pieści) zadania mi nie ułatwia.
Doprawdy nie
wiem, czy w tych ekstremalnych warunkach zdołam pokonać wijącą się przede mną fantazyjną
serpentyną odległość 2 tygodni. Zwłaszcza, że (jak już ustaliliśmy dwie notki
niżej) jestem wyprana z pilności i wytrwałości, a na mym ramieniu przysiadła właśnie
pokusa, by odetchnąć i w przyszłym tygodniu osłodzić sobie życie dwoma dodatkowymi
dniami wolnego. Ciężar tej przynęty, USTALMY TO WYRAŹNIE i ponad wszelką
wątpliwość, to nie waga motylka czy koliberka, lecz strusia. Co najmniej.
Czy ktoś kiedyś,
do kroćset fur beczek!!!!, próbował zdobyć Mount Everest ze strusiem na
ramieniu?
WATCH OUT!!!