w sobotę wpadłam na Stary Rynek.
Niestety, wbrew zachęcającym radiowym zapowiedziom, okazał
się on być idealnym zaprzeczeniem tętniącego życiem jarmarku. W siąpiącym
deszczu i w zewsząd sączącej się świątecznej pieśni
- konały rzeźby lodowe, a garstka zmokłych straganów wydawała ostatnie
tchnienie.
Niewesoły był to obrazek. Wręcz przygniatający dla kogoś,
kto poleciał tam celem pobudzenia w sobie świątecznego ducha.
Jeśli była tam wcześniej jakakolwiek bożonarodzeniowa
atmosfera to, dalibóg!, roztopiła się wraz ze śniegiem na długo przed moim
przyjściem.
A ja teraz przez tę przykrą, pełną trupa, historię nie tylko
nadal nie czuję bluesa, ale i wytraciłam cały swój mizerny impet.
Właściwie to nawet sporo się cofnęłam
w klimaty początku listopada…
To nie czas na planowanie, ale na ewentualne ostatnie zakupy :D
OdpowiedzUsuńhahaha no
OdpowiedzUsuńjakby to powiedzieć...ekhm...
tym wpisem chciałam Was przygotować na ewentulanie najgorszą ewentualność:)))))