Jakby rzekł Pan Adrian Monk.
Wczorajsza reanimacja mych
zalanych w trupa butów zakończyła się sukcesem, JEDNAKOWOŻ był to sukces palcem
po, tfu-na-psa-urok!, wodzie pisany,
gdyż i bo po opuszczeniu biura, dosłownie parę metrów później, wpław musiałam przebyć
trasę na przystanek tramwajowy.
Z nenufarem łączy mnie tylko
biel lica, więc doszło do kolejnego podtopienia. Efekt wytężonej ośmiogodzinnej
pracy farelki w jednej chwili trafił szlag i całą dalszą drogę do domu (klęłam na czym świat stoi) bardzo nad
tym ubolewałam.
Nie będę długo gderać na
deszcz. W końcu dopłynęłam do brzegu wczoraj, dopłynę i dziś.
Ale pozwólcie na jedno tylko oskarżycielskie
zdanie.
Najbardziej nie podoba mi się
to, że ta pogoda, do-kroćset-fur-beczek!,
grabi na naszych oczach jasność tych najdłuższych najlepszych dni czerwca.
Tego, dalibóg!, Wysoki Sądzie
odżałować nie mogę.