piątek, 22 maja 2015

W negliżu


Wpis znów będzie zawierał intymne szczegóły mej toalety, za co z góry, co wrażliwszych czytelników, bardzo przepraszam.
  
Otóż mam dziś na sobie rybaczki (dla niezorientowanych, a w  matematyce biegłych, podpowiadam, że to spodnie ¾), do których założyłam podkolanówki gładkie beżowe. O świcie zdawały mi się one bardzo dobrze korespondować z całą resztą. Wrażeniu temu sprzyjały i moje zaspane oczy, i poranny cień w sypialni. Niestety w trakcie podróży do pracy odkryłam, że spodnie podczas ruchu, najlżejszego nawet zgięcia stawu kolanowego, wypuszczają z objęć przykrótkich nogawek całe brzegi podkolanówek, które wystawione na widok publiczny (umówmy się!) sporo tracą na atrakcyjności, a i swej właścicielce elegancji niemało odejmują. Wsi jak byk!, powiedziałabym cytując siebie małą, a wieś ta demonstracyjnie wyszła na jaw, kłując widłami me oczy, gdy zbyt energicznie usiadłam w pociągu. Co za plama na mym nieskazitelnym wizerunku! Wstyd i HAŃBA! 
Przez chwilę walczyłam, dzielnie ciągnąc połowę odzienia w dół, a drugą w górę, ale krótko to trwało, bo (spać mi się chciało:) przypomniałam sobie, że przecież jestem kobietą wszechstronną, przygotowaną na każdą okazję. NAWET TAKĄ:)  
Ułożywszy w głowie receptę na remedium, resztę podróży spędziłam spokojniej 
ACZKOLWIEK trudno było nie zauważyć prostej zależności:
im bliżej biura byłam, tym szybciej doń gnałam.

Bo tam
w szufladzie na dnie
leżało moje wyjątkowe panaceum
moje jedyne lekarstwo
na toczącą mnie garderobianą infekcję:
Zapasowe rajstopki!,
w które, już za chwilę!, ubrać będę mogła CAŁE moje dwie nogi, od stóp do pasa;
dzięki którym, za moment!, odzyskam swój niedościgły, nienaganny wygląd.
  
Zatem śmigam na górę w jakimś dzikim szale. Nikczemne podkolanówki podczas biegu opadają do połowy łydek, więc pędzę jeszcze prędzej, jakby chodziło o ratowanie nie perfekcyjnej prezencji, a mojego życia.  Dopadam drzwi, dopadam szuflady, zdzieram z siebie (dosłownie, o Moi Mili!) spodnie, zakładam rajstopy  i z westchnieniem ulgi naciągam ponownie zdradliwe rybaczki.
Skacząc na jednej nodze, z butem w ręku zbliżam się do okna, coby je uchylić. Spoglądam na dół, spodziewając się widoku pustego parkingu, a tam kolega z działu, oparty o swoje renault, sączy sobie dym z papierosa.
I wtedy, wraz z tym obrazem, DOTARŁO DO MNIE moje szaleństwo.
Oto ledwie milimetrowe zagięcie czasu i miejsca,
nieco zdrowszy styl życia kolegi, a
zastałby mnie on w negliżu 
w biurka mego pobliżu

oczywiście moje obłąkanie jest faktem,
ale z drugiej strony,
Wysoki Sądzie,
zerknijmy komisyjnie na zegar:
6:40
No ja PRZEPRASZAM BARDZO
To prawda, że poranna pora pozwoliła mi zapomnieć, że należałoby przed przystąpieniem do czynności intymnych zadbać o sprzyjającą im atmosferę, która rozkwita tylko przy drzwiach zamkniętych. Na klucz!
Ale 6:40!
O tej porze nie zagląda tu pies z kulawą nogą. I to wcale nie dlatego, że ma problemy by dokuśtykać na moje piętro.  
O tej porze to ja powinnam móc rozebrać się do rosołu, wyprać bieliznę, wysuszyć ją i ubrać się ponownie. Tyle oto czasu spokojnie zwyczajowo mija, nim ktokolwiek tu do mnie dociera.

A ten tam stoi sobie najspokojniej w świecie (zaburzając jego święte służbowe porządki!) i pali.  

Matko, gdyby nie ten papieros…
gdyby nie ten błogosławiony ćmik!  
Z wdzięczności za łut szczęścia, który głupcom czasem do kieszonki wpada, 
poczułam na języku rozkoszną słodycz tego nałogu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.