Wpis
znów będzie zawierał intymne szczegóły mej toalety, za co z góry, co
wrażliwszych czytelników, bardzo przepraszam.
Otóż
mam dziś na sobie rybaczki (dla niezorientowanych, a w matematyce biegłych, podpowiadam, że to
spodnie ¾), do których założyłam podkolanówki gładkie beżowe. O świcie zdawały
mi się one bardzo dobrze korespondować z całą resztą. Wrażeniu temu sprzyjały i
moje zaspane oczy, i poranny cień w sypialni. Niestety w trakcie podróży do
pracy odkryłam, że spodnie podczas ruchu, najlżejszego nawet zgięcia stawu
kolanowego, wypuszczają z objęć przykrótkich nogawek całe brzegi podkolanówek, które
wystawione na widok publiczny (umówmy się!) sporo tracą na atrakcyjności, a i
swej właścicielce elegancji niemało odejmują. Wsi jak byk!, powiedziałabym cytując
siebie małą, a wieś ta demonstracyjnie wyszła na jaw, kłując widłami me oczy,
gdy zbyt energicznie usiadłam w pociągu. Co za plama na mym nieskazitelnym
wizerunku! Wstyd i HAŃBA!
Przez
chwilę walczyłam, dzielnie ciągnąc połowę odzienia w dół, a drugą w górę, ale
krótko to trwało, bo (spać mi się chciało:)
przypomniałam sobie, że przecież jestem kobietą wszechstronną, przygotowaną na
każdą okazję. NAWET TAKĄ:)
Ułożywszy
w głowie receptę na remedium, resztę podróży spędziłam spokojniej
ACZKOLWIEK
trudno było nie zauważyć prostej zależności:
im
bliżej biura byłam, tym szybciej doń gnałam.
Bo
tam
w
szufladzie na dnie
leżało
moje wyjątkowe panaceum
moje
jedyne lekarstwo
na
toczącą mnie garderobianą infekcję:
Zapasowe
rajstopki!,
w
które, już za chwilę!, ubrać będę mogła CAŁE moje dwie nogi, od stóp do pasa;
dzięki
którym, za moment!, odzyskam swój niedościgły, nienaganny wygląd.
Zatem
śmigam na górę w jakimś dzikim szale. Nikczemne podkolanówki podczas biegu opadają
do połowy łydek, więc pędzę jeszcze prędzej, jakby chodziło o ratowanie nie perfekcyjnej
prezencji, a mojego życia. Dopadam
drzwi, dopadam szuflady, zdzieram z siebie (dosłownie, o Moi Mili!) spodnie, zakładam
rajstopy i z westchnieniem ulgi naciągam
ponownie zdradliwe rybaczki.
Skacząc
na jednej nodze, z butem w ręku zbliżam się do okna, coby je uchylić. Spoglądam na
dół, spodziewając się widoku pustego parkingu, a tam kolega z działu, oparty o
swoje renault, sączy sobie dym z papierosa.
I wtedy,
wraz z tym obrazem, DOTARŁO DO MNIE moje szaleństwo.
Oto
ledwie milimetrowe zagięcie czasu i miejsca,
nieco zdrowszy styl życia
kolegi, a
zastałby mnie on w negliżu
zastałby mnie on w negliżu
w
biurka mego pobliżu
oczywiście
moje obłąkanie jest faktem,
ale
z drugiej strony,
Wysoki
Sądzie,
zerknijmy
komisyjnie na zegar:
6:40
No
ja PRZEPRASZAM BARDZO
To prawda, że poranna pora
pozwoliła mi zapomnieć, że należałoby przed przystąpieniem do czynności
intymnych zadbać o sprzyjającą im atmosferę, która rozkwita tylko przy drzwiach
zamkniętych. Na klucz!
Ale
6:40!
O tej
porze nie zagląda tu pies z kulawą nogą. I to wcale nie dlatego, że ma problemy
by dokuśtykać na moje piętro.
O tej
porze to ja powinnam móc rozebrać się do rosołu, wyprać bieliznę, wysuszyć ją i
ubrać się ponownie. Tyle oto czasu spokojnie zwyczajowo mija, nim ktokolwiek tu
do mnie dociera.
A
ten tam stoi sobie najspokojniej w świecie (zaburzając jego święte służbowe porządki!)
i pali.
Matko,
gdyby nie ten papieros…
gdyby
nie ten błogosławiony ćmik!
Z
wdzięczności za łut szczęścia, który głupcom czasem do kieszonki wpada,
poczułam
na języku rozkoszną słodycz tego nałogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.