Rzecz zaczęła się dla mnie w chwili, gdy K. wpadła znienacka, entuzjastycznie polecając mi pewien film:
- musisz go obejrzeć! FAN TA STY CZNY! Bardzo dobry.
- musisz go obejrzeć! FAN TA STY CZNY! Bardzo dobry.
- jaki tytuł?
- "Owce”! byłam na nim. F. mnie zaprosił.
Wyrwała się, choć cały weekend zajęta była pogonią za pewnymi papierami - ważnymi i niezbędnymi do sfinalizowania sprzedaży samochodu. Poszukiwania były ciężkie i objęły niewąski teren salonu, sypialni, skrytek i szafek kuchennych, wnętrza najmniejszych szczelin, samochodu, piwnicy i garażu. Obszar tropienia rozszerzyłby się zapewne też o zapajęczony strych, ogród, pole i oborę, gdyby tylko K. w granicach swych włości takimi gospodarskimi obiektami dysponowała. Ale i tak obwąchanie skromnego metrażu pochłonęło w mig jej dwa wolne dni, a na domiar złego zakończyło się kompletnym fiaskiem. Dlatego też, obok czasu, K. zabrakło i sił, i ochoty na to, by zadbać o image przed wieczornym wyjściem. A nie chcąc już męczyć wzroku, wycieńczonego wielogodzinnym intensywnym wypatrywaniem dokumentów, nie rzuciła ni jednym okiem w lustro i na spotkanie z F. poszła tak, jak stała. Ogarnięta wstrętem do złośliwych rzeczy martwych, twarz udekorowała kwaśną miną, wieńcząc ją artystycznym nieładem, nie pierwszej świeżości, włosów. Całość zaś dopełniła gustownym dresem, noszącym ślady niedawnego i nieudanego pościgu za zgubą.
- … w ogóle nie wiedziałam, że są walentynki! zresztą, daj spokój!, i tak nie miałam do tego głowy.
Pod kinem w zdumienie wprawiła ją absencja F. Konsternacja trwała krótko, gdyż K. obce są niskie uczucia urażonej dumy kobiecej, a jako, że nie była świadoma swej wątpliwej atrakcyjności, która usprawiedliwiłaby czmychnięcie na jej widok każdego, nawet najlepszego i niedowidzącego znajomego - wykonała szybki telefon. Błogosławione łącza pozwoliły bohaterom naszego walentynkowego dramatu ostatecznie rozpoznać współrzędne geograficzne aktualnie przezeń zajmowanych pozycji na mapie kulturalnego Poznania; i kategorycznie ustalić, że na miejsce spotkania wyznaczony został próg kina Apollo, a nie podwoje Rialto, którego hol uświetniała właśnie swą obecnością K., ostrym konturem odcinając się z tła eleganckich par.
Ale, jako że mowa o walentynkach, oto powoli zbliżamy się do happy endu. Koniec końców, spotkali się! K. w ostatniej chwili przed seansem trafia pod dobry adres, ukazując się F. w całej swej wymiętej okazałości, gwałtownie pozbawiając go wszelkich przyjemnych doznań estetycznych, których biedak (artysta - dodajmy, by w pełni zilustrować ogrom jego rozczarowania) mógł się po tym wieczorze ewentualnie spodziewać. Od tamtej chwili jego głód harmonii i piękna mógł zaspokoić tylko wybrany film. Prawdę mówiąc, już zapadająca ciemność w sali kinowej w swej łaskawości przyniosła mu pierwsze uczucie ulgi, okrywając szczelnie, siedzącą obok, niedorobioną postać Dulcynei.
Oczywiście dres na walentynkowym spotkaniu, to nie koniec świata, nie bądźmy małostkowi, zwłaszcza, że:
- film był świetny! Naprawdę musisz iść! „Owce” pamiętaj!
Epilog:
Po uczcie duchowej udano się na kolację. W knajpie nasza flama, studiując czystą biel karty menu, uświadomiła sobie, że zapomniała okularów do czytania. Nie widząc ni literki, oddała się pod opiekę przygodnemu kelnerowi, w pełni zawierzając jego kulinarnym gustom i poleceniom.
Jako, że ja tyle zaufania nie mam nawet, a może i zwłaszcza!, do samej K. przed podjęciem decyzji udania się na seans zajrzałam do Internetu, gdzie po krótkiej kwerendzie: kinowe owce okazały się być baranami.
"Barany. Opowieść islandzka" - Polecamy.