czwartek, 31 grudnia 2015

Sylwester


A tymczasem w mediach w ruch
Jak se włożyć w oko tusz
Jak się ubrać,
Jak uczesać,
Jak ze szmat
cud suknie wskrzeszać???

W którą stronę loki kręcić,
By do siebie kogoś znęcić?

Jak z lodówki coś wyskrobać,
By na stół bez wstydu podać?

Jak się giąć i jak obracać,
By ze sprawnym grzbietem wracać?

Czym strzelamy
(I do kogo?)
I …. czy toast można
nogą?
.
.
.

Od tych rad i petard z rana
jestem już nieco pijana.

:) 

środa, 23 grudnia 2015

Święta



Obejrzałam świąteczny spot rządowy,
i jestem wielce rada, bo nareszcie wiem dlaczego on – ten rząd – bez ustanku pracuje w nocy.

To nie dlatego, że się (i swe czyny) kryje w mroku - o wy niedobrzy, spiski wszędzie węszący!
On nie ucieka od światła dziennego! I w żadnym razie nie lęka się go!  
Nasz rząd jest zmuszony stawiać się w robocie na nocną zmianę, gdyż i bo
taki a nie inny tryb warunkuje miejsce, w którym przyszło mu działać.

„kiedy sen już spowija całe miasto
Jest takie miejsce, gdzie wciąż jest jasno”

Wciąż jest jasno”!
tak to już się zdarza w strefie polarnej.  

Tego dwuwiersza mi trzeba było, bo ja już się bałam, że pracując nieustannie, po omacku, w ciemnościach gabinetu, całkiem oślepną, zbledną, a z powodu deficytu witaminy D (bo przecież nie opasłego budżetu) w końcu zaniemogą przytłoczeni depresją i ciężarem obowiązków.
Ale, jak widzę, to im nie grozi. Zawsze niepotrzebnie martwię się na zapas, a nękana koszmarami własnego autorstwa - tracę apetyt. Niniejszym odrzucam infantylne durne obawy, bo ze spotu bije kojący me nerwy blask świec, lampek, połyskujących bombek, rumianych cer, krystalicznych sumień, serc przeczystych i ócz łagodnością lśniących.
Miło tam sobie żyją ci ministrowie. I tak się kochają! Jak w filmach amerykańskich. Naprawdę cudownie. Chociaż brakuje mi tam gwiazdora. Mógłby przyjść i przycupnąć na chwilę, a jeden z ministerialnych urwisów zmuszony do skakania przez laskę mógłby (w akcie dziecinnej zemsty) pociągnąć brodę siwą, ujawniając prawdziwą twarz gościa.
- Demaskator z ciebie Antosiu! Chodź no ino. Sprawdźmy cóż dla ciebie mamy. Ho, ho, ho – straciwszy do cna anonimowość, aczkolwiek nie tracąc ni kropli rezonu, zawołałby tubalnym głosem zdekonspirowany mały jegomość, sięgając do wora…

Ho, ho, ho…  

A’propos wora (zapewne z kotem),
gdyby tak wdzięczne kotki na klapie żakietu Pani Beaty, choć przez sekundę jej świątobliwej przemowy mruczały (no niechby choć jeden z całej trójki mruknął) – mogłabym jeszcze wmówić sobie, że bije z tego obrazka ciepło na miarę stygnącej herbaty.  
Ale niestety
kotki tkwią w martwocie,
Stoją na baczność
Czegoś wystraszone
Ogony ich wzniesione
grzbiety naprężone
.
Rząd chciałby tym spotem stopić lody, wyjść ze strefy polarnej do umiarkowanej i w jej naturalnych ciemnościach (w tej chwili kilkunastogodzinnych!) złożyć nareszcie głowę do snu.
Ja ich rozumiem, też jestem niewyspana.
Dlatego, widząc drętwość i daremność tego spotu (prężącą grzbiet każdemu kotu),
wyrażę tylko nadzieję (i to moje dla rządu życzenie):
że ktoś Wam zgasi to światło z litości,
a jak nie… to ze zwykłej oszczędności,
byście się w końcu w swych łóżkach wyspali
(i naszą kasą na prąd nie szastali).  

piątek, 11 grudnia 2015

Z kroniki kryminalnej miasta

W nocy z maleńkiego Betlejem Poznańskiego uprowadzono Jezuska.
Nim doszło do epizodu Jezusek przebywał, jak zwykle o tej porze roku, w małej szopce w towarzystwie Józefa starego, Maryi - żony tegoż i gromadki zwierzątek. Sumienny Jezusek, nie spodziewając się niczego złego, ofiarnie (jak to tylko on potrafi) drżał z zimna na sianku, gdy nagle w godzinie nocnej z płochego snu (i twardego koryta) wyrwał go rosły młodzieniec. Przechodził właśnie obok z kolegą i postanowił pstryknąć sobie parę fot z dzieciątkiem, na pamiątkę. W kościele dawno się z Jezuskiem nie widział, więc takiej okazji, która sama się w ręce wciska - nie można było zmarnować.

Po krótkiej sesji fotograficznej, na tle znamienitej rodziny i trzody też nieprzeciętnej, młodzian, którego wrażliwości się domyślam, już to czując dygoty nagiego dziecka (już to pod wpływem rozbudzonej nagle refleksji, że fajnie mieć w domu kogoś, za czyją sprawą lepszy trunek z kranu płynąć może) – miast odłożyć dziecię do żłoba, schował niemowlę za pazuchę i począł, wraz z kolegą – fotografem, oddalać się od stajenki …

Rzecz można obejrzeć. Aspirująca do nagrody Orły Straż Miejska wszystko skrupulatnie sfilmowała.

Niestety po tym niezłym początku, zwiastującym wartkie kino akcji, scenariusz ostro skręcił - ku, oczywistej, rozpaczy Jezuska, któremu kruche kosteczki pod kurtką porywacza  zaczęły się już powoli ogrzewać, a i na myśl o czekającej go przygodzie krew w żyłach radośnie zatętniła.

Ale, jak już zaznaczyłam - niestety.
NIESTETY   
w minutę policja przybyła
Jezuska raz i dwa odbiła
I znów mały jest złożony w budzie
W chłodzie, brudzie
i POTWORNEJ NUDZIE.




czwartek, 3 grudnia 2015

Zaginiona


To nie będzie wpis snujący hipotezy. Nie będę się zastanawiać, czego świadkiem była Warta. Nie będę domniemywać, niuchać, oskarżać ani usprawiedliwiać….
Chciałabym pochylić się nad tymi, których szukać nie trzeba, bo sami w oczy się rzucają.
Nad policją i Krzysztofem R.
Po co się zatrudnia Krzysztofa R?
Po co zatrudniać takiego Krzysztofa?
Bo Krzysztof będzie prowokował, szarżował i nacierał. Krzysztof jest ruchliwy, ma niewyparzoną gębę, ciemne okulary i co chwilę sypie nowymi filmami, dowodami, podejrzeniami. Co i rusz rzuca je na stół konferencyjny wprost z rękawa, a rękaw u niego skórzany oraz czarny, głęboki i szeroki.
Krzysztof zawsze (sprawia wrażenie, że) wie.
Krzysztof R. jak Red bull, Krzysztof R. jak duracell - ładuje policję (depcząc jej ambicję).

Środkiem, którym w nadmiarze dysponuje policja - jest czas. Gdybyście się kiedyś jeszcze zastanawiali dokąd ten czas Wam leci - wiedzcie, że na posterunek. 
  
Policja zawsze ma mnóstwo czasu i nie waha się z tych niezmierzonych zasobów czerpać, działając w swoim tempie. Powoli i opieszale.
Chyba że…. Chwileczkę!, momencik jeden!, bo oto nad Wartę przybywa Krzysztof.
Krzysztof R.
Zawsze zwarty i gotowy. Bardzo proszę. Przy dźwiękach łopotu płaszcza jego DE TE KTY WI STY CZNE GO  policja napina pierś, sczepia pośladki, wydłuża krok i nastawia zegarki. Niestety nie przyzwyczajeni i nie wytrenowani w wartkich i spiesznych działaniach, tak zapomnieli się w tym wyścigu, że o niezbitej (choć popartej ledwie poszlakami) śmierci zaginionej, dumnie i migiem wpierw informują media, a za ich pośrednictwem cały świat wraz z rodzicami dziewczyny, dając tym samym niezbity dowód zrównania się na bieżni z Krzysztofem.
A więc, uf, udało się. Dogonili go! Osiągnęli ten sam poziom.

Gratuluję.

sobota, 31 października 2015

Medycyna pracy

Wcześniej czy później przychodzi ta straszna chwila, że oto trzeba rzucić się na ladę i być jeno ciałem, które ktoś zmierzy, zważy, pomiętosi, pomaca, osłucha i wyda opinię o jego przydatności do służbowego życia.
Moja gwarancja skończyła się w tym miesiącu i musiałam udać się na przegląd, coby dowieść aparatowi administracyjnemu, którego radosną częścią jestem - swej przydatności i sprawności.

Wtopiłam się w gęsty tłum napierający na pierwszą i główną śluzę do przebycia - pokój pielęgniarek przemysłowych, będący jednocześnie Pokojem numer 3, dalej zwanym trójką. Przez długi czas miejsce, które zajęłam w ogonie kolejki, zmieniało się tylko dzięki napływającym wciąż chętnym do badania; dzięki nim dość szybko przestałam być tą ostatnią, jednakowoż do bycia pierwszą drogę wciąż blokowała mi taka sama ilość głów, co na początku. Momentami nawet ich przybywało, gdyż system poruszania się pomiędzy gabinetami był tak zmyślnie zorganizowany, że po wyjściu od pielęgniarek, szczęśliwiec udawał się do wskazanego mu przez nie – specjalisty. Tenże sprawdzał zdatność do podjęcia wytężonej  pracy wybranych członków ciała - tych, w których badaniu się wysoko specjalizował (i nadal specjalizuje, jeśli szczęśliwie dożył dnia dzisiejszego). Następnie, ów śladowo zbadany, wracał do pokoju nr 3 (już bez kolejki!), by tam pielęgniarka uzupełniła jego kartotekę o zdobyte wyniki i wskazała kolejny gabinet na kolejne badania. Tak więc ścieżka, którą wydeptywał jeden pacjent wiła się po całym budynku, kłębiąc przy drzwiach trójki.
Proces oczekiwania trwał w nieskończoność. Jeśli się miało kaprys, by na noc wrócić do domu, trzeba było walczyć o każdy centymetr dzielący człowieka od trójki. Do wspomnianych bez-ko-lej-ko-wców nierzadko dołączali oszuści, którzy blefując, że wrócili właśnie z jakiejś wizyty, pod pozorem uzyskania dalszych wskazówek od pielęgniarek, wchodzili na krzywy ryj przed zgodny z prawem szereg. Ponadto niemożliwym było zejście na bocznicę, by choć na chwilę spocząć na krześle, gdyż, gdy niebacznie to uczyniłam, nowo napływający pacjenci od razu zaczynali miast za moimi plecami stawać przed moim nosem.

Po zmitrężeniu dwóch godzin, kiedy w mych myślach (bujne i gęste) włosy stojącej przede mną nieszczęśnicy zostały policzone, a kości kilku butnych gości przetrącone - trafiłam w końcu przed zacne oblicze jednej z pielęgniarek, dzień dobry, i rozpoczęły się powolne administracyjne korowody. Tempo podjętych wokół mnie działań  najdobitniej wskazało mi przyczynę rozciągniętego do wieczności czekania. Ale. A'propos czekania (od razu zdradzam, że BEZ O WO CNE GO) na dobry początek  serdecznie mnie poinformowano, że przyszłam za późno (sic!) i dziś już zaświadczenia nie uświadczę.
Prawda w oczy kole. Nomen omen. Okulista już zakończył urzędowanie.
Pytanie – dlaczego?, skoro na zegarze ledwie 11:00, w poczekalni tłum, a cały ten czcigodny przybytek, mierzący zdolności ludzkiego organizmu do wszelkiej pracy jest czynny do 18:00? – ... uwięzło mi w gardle. Nie byłam zdolna zadać go tej miłej pani, która mogłaby być mą babcią, i która na kieszonce fartucha miała (choć mógł to być zwid mej zmęczonej głowy)) napis: ku chwale zusu. Nie mogłam się na nią gniewać. Zresztą stawianie jakichkolwiek pytań byłoby jeno rzucaniem słów na wiatr, jako że Pani troszeczkę nie dosłyszała, czego domyśliłam się podczas żmudnego badania słuchu, któremu mnie poddała; następnie zostałam zobligowana do recytowania swoich danych osobowych, których Pani nie mogła rozczytać (wzrok już nie ten) ze skierowania. A jako, że, jak wspomniałam, uszy jej były w podobnej kondycji, co i oczy, odarłam się z największych tajemnic przed tymi, którzy byli w kolejce za mną… Bo wstępnemu badaniu (zdaje się, że o tym drobiazgu jeszcze nie napomknęłam) poddaje się ludzi przy drzwiach otwartych, na oczach oczekujących na tę przyjemność za progiem trójki. Trochę mi żal, że żadna z intymnych informacji z życia mego nie wzbudziła aplauzu publiki, choć (niechaj przemówi ma nieskromność!)  podany przeze mnie wzrost – był słuszny, a ciśnienie - wzorcowe; Pociechę nieco niesie mi tylko fakt, że też i żadna z danych, które podałam głosem gromkim – nie została wygwizdana, czy oprotestowana, a wagę, dajmy na to, śmiało podałam sprzed lat czterech.
Pani wypełniła tryliard druków w tyluż kopiach pod moje wyraźne dyktando i zapisała mnie do okulisty na dzień następny. Wejdzie Pani jako druga do czwórki, a potem do nas do trójki, JUŻ BEZ KOLEJKI.  
Po tych przyjemnościach wyszłam bez zaświadczenia o zdolności,
aczkolwiek czułam ze jestem zdolna do wszystkiego
(zwłaszcza najgorszego)
….
Jednak byłabym niesprawiedliwa, gdybym napisała, że upojne chwile spędzone w poczekalni poszły na marne. Dnia następnego elastycznym krokiem wkroczyłam z podniesioną głową starego (no-no-no!) wyjadacza w znane mi już mury. Przez noc flegmatyczny porządek przyjęć nie uległ najmniejszej poprawie, ale, jako, że już należałam do zacnej, wąskiej grupy bezkolejkowców, ociężała organizacja mnie nie martwiła.
Warując czujnie pod drzwiami gabinetu numer cztery, obserwowałam spacerujące korytarzem wczorajsze pielęgniarki. Dziś pełniły znacznie donioślejsze funkcje i w zależności od tego, do którego pokoju wchodziły, stawały się - neurologiem (pokój 5), lub laryngologiem (pokój 8). Pełna podziwu dla interdyscyplinarności rzutkiego personelu, pogratulowałam sobie jednak, że te specjalistyczne badania mnie nie dotyczą i odczekawszy małą godzinkę przed pistacjową ścianą – weszłam do okulisty. A okulista (o dziwo nie okazał się żadną znaną mi pielęgniarką) był punktualny i niekonfliktowy. Swą celną diagnozę bez protestów oparł na podanych przeze mnie wartościach dioptrii, dzięki czemu opuściłam gabinet w minutę z niezbędnymi papierami w garści. I udałam się forsować ostatnią przeszkodę na drodze do mej zdolności - lekarza ogólnego. Ten, w przeciwieństwie do okulisty, był jak zwykle wnikliwy, drobiazgowy, ale i po raz pierwszy okazał się dla mnie szczodry – dając atest na 3 lata. 

Wychodząc w końcu na świeże powietrze, miałam jeszcze jeden powód do radości. Podstawowym narzędziem pracy lekarzy i pielęgniarek jest obecnie długopis. To, że w tym dokumentacyjnym zapamiętaniu okulista nie wbił mi go w oko, pielęgniarka w żyłę, a lekarz ogólny w język, uważam za prawdziwy i szczery uśmiech losu. 

wtorek, 27 października 2015

Miejski Producent Kataru


Drastycznie spada ilość oddechów, które wykonuję w ciągu dnia. A jakość powietrza, które w rzadkich razach i skandalicznie małych dawkach wpada do mych płuc, daleka jest od rewelacyjnej. Prawdę mówiąc nie najbliżej jej nawet do przeciętnej. 
W tramwaju od tygodni mam codzienną przyjemność  spotykać osobników o charakterze dość natrętnym, a aparycji w najwyższym stopniu odstręczającej i plugawej.
Otaczają mnie zewsząd, żądając wstąpienia w ich zasmarkane szeregi.
Napór tych ludzi ledwie dychających, ale (ku memu niezadowoleniu) wciąż jeszcze dość żywych, by poruszać się po mieście środkami komunikacji miejskiej - jest niewiarygodnie silny. Jakby miejsce ich, umykającej z organizmu, odporności zajmowała wytrwałość, lub jakby ten dziki głupi upór wdzierał się w ich ciała, osłabiając jednocześnie układ immunologiczny.
Czym bym nie jechała, gdzie bym nie spojrzała - epatują niedrożnymi, czerwonymi otworami nosowymi i szczodrze dzielą się swym nieżytem . Aby zwerbować więcej towarzyszy do zaflegmionego kręgu - osobniki te, które śmiało nazwiemy po imieniu-  człekokształtnymi mikrobami -  nie używają chusteczek (ani żadnych innych szmat, które zaszczytną funkcję chusteczki spełnić by mogły). Brak materii w ich kieszeniach pozwala im szeroko prychać, i siąpić, i kichać bez żadnego umiaru, na wszystkie strony. Czują się usprawiedliwieni, otwierając otwory gębowe i ziejąc nagromadzonymi w sobie trującymi oparami pełnymi bakterii i zarazków i całej reszty zgrai pracowitych drobnoustrojów, o której wolę nie myśleć... 
Co dzień zakwefiam się szczelniej i biję światowe rekordy we wstrzymywaniu oddechu. 4 minuty?! Leszcze! Czymże to jest wobec 20 minutowej podróży na jednym wdechu.
tak…. A przecież i on, ten jeden wdech (dalibóg, nie mogę o tym na trzeźwo myśleć), bo nawet on, bądźmy szczerzy!, świeżością nie grzeszy. Koniec końców w szparę uchylonych wrót do mych nozdrzy -  wpada powietrze do cna przefiltrowane przez niejedno dudniące obok mnie płuco i niejeden uroczo gruchający nos.

O me biedne szlachetne zdrowie…

czwartek, 15 października 2015

wybór

W naszej małej wsi kandydaci do parlamentu masowo wieszają się na płotach.
chyba z rozpaczy przed ewentualną przegraną.

piątek, 9 października 2015

o tej łajdaczce - Zwrotnicy


W tramwaju nie można spać. Dziś dokonałam tego odkrycia i od dziś zrywam z tym przyjemnym zwyczajem, którego celebrację rozpoczynałam  natychmiast, jak tylko rano w tramwaju zasiadałam.

Nie znasz dnia, ani godziny, kiedy Twój tramwaj (znudzony jednostajnością swej pracy, w poszukiwaniu nowych wrażeń i krajobrazów) porzuci swą trasę i uprowadzi Cię na manowce.

Motorniczy zorientował się na rondzie, w połowie nieszczęsnego manewru, że jednak obrał nie ten kierunek jazdy, który obrać był winien (nam!) .
Otrzeźwiła go chyba nerwowa wibracja pojazdu, gdyż pasażerowie zauważywszy błędny skręt, zerwali się na równe nogi, a co niektórzy (bardziej zażywni) wprowadzili w ruch ręce i usta, stukając do kabiny kapitana i pytając donośnie co (do cholery!)on  robi? A on – kapitan - w tamtej chwili zapewne pożałował, że nie dowodzi furą pełną ziemniaków (cierpliwych i milczących), albo, że nie siedzi na czele pociągu w metrze (bez zbędnych rozgałęzień, najlepiej w Warszawie).

Gdy w/w refleksje (o nigdy nie obranych, a przyjemniejszych i spokojniejszych, ścieżkach kariery zawodowej) przykro wybrzmiały mu w głowie, włączył mikrofon i bełkotliwie poinformował nas o przestawionej zwrotnicy i oznajmił, że dalsza podróż powiedzie na Franowo. 
Nowo obrany cel nie wzbudził wśród podróżnych entuzjazmu. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do niego- motorniczego, nie mieliśmy pod ręką swojego miejsca pracy, byśmy mogli, jako i on (ciągle mowa o motorniczym),  dać się porwać tej spontanicznej zmianie planów. A że różnicę między Franowem a Miłostowem dostrzegliśmy natychmiast gołym acz zaspanym okiem - w trymiga opróżniliśmy tramwaj z naszych ciał, galopem ruszając w pościg za innym środkiem transportu, jadącym najlepiej w przeciwną stronę.

Cudowny, rześki poranek.
Dziś wyraźniej czuję, że blog mi butwieje.

środa, 9 września 2015

Na ulicy


Ogłoszenie z progu salonu fryzjerskiego:

„Keratynowe prostowanie włosów!
Emeryci i renciści 50% zniżki”


Dentysto,
nie wahaj się
i Ty skorzystaj z pomysłu!

Protezy zębowe!
Uczniowie do lat 18
50 % zniżki


czwartek, 27 sierpnia 2015

o zmaganiach


Byłam gotowa w każdej chwili rzucić się na wroga. Przewidywałam, że z końcem urlopu, bez próby negocjacji, o świcie zaatakuje mnie budzik. Byłam czujna. Całą noc mocno i kurczowo trzymałam się tarczy poduszki. Nie zwalniałam uścisku ani na chwilę.  

Niestety wpadłam w zasadzkę.
Zegar spacyfikowałam ledwo uderzył na alarm, ledwo się na mnie wskazówką zamachnął…
lecz Rozsądku (o Brutusie!), który zaszedł mnie od tyłu, jasiek zdusić już nie zdołał.

Ale wstydu nie ma!

Zeszłam z pola walki o własnych siłach
Z dumnie podniesioną głową
Z poharatanym licem,
Z którego wyzierał wielki gniew
I wyraźny pościelowy szew.   
:)

Imponująca blizna. 
...

Urlopowe lenistwo, tak ociężałe i lepkie, miast wlec się powolutku i sennie - nim się spostrzegłam bezczelnie czmychnęło mi przed nosem.

Nogi za pas wzięła również mysz,
autor: Ladaco

która hasa teraz po kątach komnat królestwa niebieskiego.  I zapewne chwali sobie tę przeprowadzkę, bo nowi gospodarze słyną przecie ze świętej cierpliwości.
Żeby temat definitywnie zakończyć, napomknę tylko delikatnie, iż:
„Boże igrzysko” ledwie napoczęte
nie pokrzepiło naszej amazonki (sic!).
Projektanci wymyślnych a nieskutecznych pułapek i autorzy odstręczających ofiarę trutek powinni udać się na korepetycje do Pana Profesora Normana Davisa. Polecam.

No i to by było tyle na powitanie.
Dzień się skraca
Czeka praca
Ja mam kaca.

:)




poniedziałek, 27 lipca 2015

Rzecz o myszy, cz.III


Nadzieja w nas gasła. 

Po pięciu dniach potrzebowaliśmy czegoś na wzmocnienie ducha.
Nikłego światełka w tunelu.
Najstarszy członek rodu wyczuwając potrzeby swego markotnego stada –
włączył więc latarkę
i tak uzbrojony wyruszył zbadać teren wroga.
Za pomocą klamki sprawnie pokonał barykadę, lecz na próżno wypatrywał nieprzyjaciela poddanego lub poległego.
Te bezowocne poszukiwania przeciwnika na połaci ledwie kilku metrów kwadratowych mogą Was dziwić, ale musicie wiedzieć, że gryzoń zaanektował najlepsze dlań miejsce z całego domu; ustronie, w które słońce nie zagląda; zacisze pełne zakątków, schowków, szufladek i mieszkających w nich dupereli - idealnych materiałów do wznoszenia przeróżnych wygodnych fortyfikacji.   

Myśląc o tym, naszą przyszłość widziałam w czarnych barwach. Bo jaka mysz miałaby tyle siły, samozaparcia i sprytu, jeśli nie matka pragnąca uchronić swe potomstwo przed człowiekiem, którego (skądinąd bardzo słusznie) podejrzewa o zamiar wyrzucenia na bruk jej i nagich, kwilących bobasów.
W miocie, jak w zaufaniu podszepnęła mi Pani Wiki, może być od 4 do 9 młodych.
Zatem niewykluczone, że w tej chwili nasza przewaga liczebna, która dodawała nam skromnej otuchy, jest już fikcją. Oczyma wyobraźni widziałam rozrastającą się familię dzikich sublokatorów, którzy terroryzując dom, powoli przejmują go we władanie. A jeśli dzieci wdały się w waleczną i dziarską matkę, zaprawdę nie mamy szans na zachowanie choćby i marnego kąta. Zwłaszcza, że broń, która służyć miała odzyskaniu utraconej ziemi, jak już wiemy - nie sprostała zadaniu.

Podczas, gdy snułam ponure rozważania, głowa rodziny wróciła ze zwiadów. Ta mądra siwa głowa, która niejedno widziała i niejedno pamięta, kiwała teraz z niedowierzaniem BARDZO NIEWESOŁA. Czemu nie należy się dziwić. Mizerny wynik obecnych rozgrywek kładł się głębokim cieniem na paśmie dotychczasowych sukcesów tego mędrca, który napotkane w swym życiu gryzonie miażdżył gołymi dłońmi, jak muchy.  
W tej sytuacji decyzja mogła zapaść tylko jedna: natychmiast zintensyfikować ofensywę i definitywnie zakończyć walkę!

Na tamten świat można się przenieść mimo drzwi doczesnych, być może ta mała małpa już dawno tam po cichu wybyła. To by pasowało do tej spryciuli! Ona zażywa sobie rajskich uciech, a my tu wciąż na progu czuwamy. Dlatego należy powolutku, bez gwałtownych ruchów zacząć oczyszczać pole i stanąć twarzą w twarz ze szkodnikiem lub jego martwym ciałem...
Tu Wasza wierna (bardzo delikatnego zdrowia) reporterka raptem nieco zasłabła i zeszła na tyły. Tam na zapleczu działań wojennych, ze swojego pokoju, o którego hermetyczność (z wysupłaną skądś energią) gruntownie zadbała - wyławiała jeno uchem (każdy podejrzany szmer i) szczątkowe komunikaty z korytarza.

No i cóż ...
Pierwsze, pobieżne kwerendy ujawniły, że mysz zdobytym królestwem władała rozrzutnie i rabunkowo. Pożarta szuflada, odrapane drzwi, uszkodzone ubrania – to tylko niektóre efekty jej panowania. O bardziej gównianych skutkach tych rządów kulturalnie nie wspomnę.

Niestety pod sąd nie ma kogo dawać, gdyż i bo samozwańczego włodarza dotąd nie odnaleziono. Serio!

A mi wciąż dziwnie słabo.
JEDNAKOWOŻ

na zamknięcie szczelne drzwi
zawsze znajdę kapkę sił :)

środa, 22 lipca 2015

Z linii frontu, czyli rzecz o myszy cz.II


Obie strony wciąż wściekle walczą.
Aczkolwiek uczciwie trzeba donieść, że przed linią drzwi widać silne wahania nastrojów.

Za barykadami zaś mała lokatorka samotnie stawia czoła zwielokrotnionym działaniom zaczepnym i ostrym niespodziewanym nalotom drużyny złożonej z, co odważniejszych, członków rodziny.   
W dzień co prawda maleństwo słodko śpi, jednakowoż drogi oddechowe ma tak drożne i krzepkie, że trudno uchem wyśledzić miejsce jego spoczynku (oby wreszcie wiecznego!). A w nocy nasz zmyślny partyzant wytrwale omija, skrupulatnie mnożone podczas jego zdrowej drzemki - wnyki. A jeśli zdarzy mu się w nie wpaść, wnet się wyrywa, po to by do białego brzasku móc wyładowywać złość na nastawionych na niego licznych narzędziach zbrodni.

Każde kolejne starcie kończy się naszą porażką, co daje dość klarowny obraz formy dzisiejszego przemysłu zbrojeniowego, którego produkty eufemistycznie nazwiemy: kiepścizną i tandetą!
Od kilku dni liczne pułapki skutecznie chwytają jedynie kurz, kłaczki i odciski uzębienia (które obiektywnie oceniamy jako kompletne i mocne).
Być może z tych ujętych dowodów śladowych za rok uzbiera się i cała mysz… ale na razie…  
Na razie mysz (w zwłaszcza powyższa myśl!) pchnęła B. do wdrożenia nowej metody walki i podczas ostatniej szarży w ruch poszły trutki, które dziś (no Moi Drodzy), miast miłe naszemu oku truchełko, dostarczyły jeno kolejnych argumentów potwierdzających, że mamy do czynienia (z poważnym kryzysem toksykologii oraz) z jednostką sprytną, silną i rumianą, która ze zbyt wielu pieców chleb jadła, by teraz, niby pierwszy lepszy leszcz, do toksycznych dań ze smakiem siadać.    

Ale Moja Droga B.
Dziś to się skończy
Ten żołnierz nie ma kropli wody
A do tego, tak głupio!, walczy w futrze
Upał mu w końcu tego nosa utrze.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Pokojowe rozwiązanie, czyli rzecz o myszy cz.I




Nie było jej ledwie kilka dni i to wystarczyło.
Życie nie lubi próżni.
Nawet to maleńkie w mysim futerku.
Tak więc, jak B. wróciła, jej apartamenta były już zajęte.
- ale to mój pokój! – krzyczy B.
Mysz nie widzi problemu, chętnie i szczodrze podzieli się łatwo zdobytymi niezmierzonymi metrami.
Niestety B., która w tym rozdaniu dostała rolę  nieproszonego gościa, miast godnie i pokornie ją przyjąć i być wdzięczną za wspaniałomyślność małego gospodarza, nie godzi się na parcelację przestrzeni, którą w całości uparcie uważa za własną. 
Obu stronom, działającym pod wpływem silnych emocji strachu, koniec końców nie udało się dojść do konsensusu. 
Mysz urażona siedzi w kącie (którym? Nie wiadomo!) i milczy. B. zaś dla kontrastu wzburzona tupie, szaty (i papę:) drze; żąda natychmiastowej eksmisji (niestety po zakończonych bezpłodnych pertraktacjach, sabotuje spełnienie wykrzyczanych postulatów, własnoręcznie zatrzaskując przed dziką lokatorką drzwi). 
Niezłomna mysz zawiesiła nos na kwintę i konsekwentnie swych żądań z pyska nie wypuszcza.
B. zaś nie zawiesza (ni kinola, ni) broni!
Gdyż B., przyznać to tutaj uczciwie musimy, ma zamiary dość nikczemne.
Nim uwięziła intruza, dywan wyścieliła grubo lepkimi pułapkami. Ale nie osądzaj jej czytelniku zbyt surowo, bo czy i Ty nie posunąłbyś się do tak drastycznych rozwiązań, by w końcu dostać się do własnego łóżka i osobistej szuflady z bielizną (a i nie zapominajmy o książkach! Dobrze wiemy, że nawet najmniej wykształcona mysz potrafi w trymiga połknąć niejeden tom!)?  

Impas trwa już dwa dni.
Czy dojdzie do rozejmu?
czy(j) w końcu będzie pokój?

Oto pytania dręczące obserwatorów tego przykrego incydentu.

czwartek, 16 lipca 2015

Na krawędzi


Na peronie pierwszym, na ażurowym niebieskim metalu, kiepsko udającym nowoczesną ławeczkę, strudzeni podróżni złożyli swe znękane tułaczką ciała. Czekali na pociąg, gdy nagle chmura, która czujnie nad peronem wisiała, w pół pękła i chlusnęła w nich całą zawartością nabrzmiałego brzucha swego. Boleśnie otrzeźwieni, zerwali się gwałtownie na nogi.

Należała im się ta pobudka! Byli biedacy już tak sterani i odrętwiali, że nawet nie zorientowali się, że zajmują miejsca zaprojektowane nie dla nich, a dla podróżujących romantyków ROMANTICS ONLY, którzy w oczekiwaniu na kolej (Każdy to wie!) ochoczo wybierają spoglądanie w gołe niebo (a choćby i usłane grubą warstwą chmur!) niźli wlepianie wrażliwego oka w surowy beton sufitu. Z myślą o tych błędnych rycerzach umieszczono na peronie ławeczki tak, by dach okrywał je ledwie do połowy. Marzycielom przecież deszcz nie straszny; deszcz jest nastrojowy; deszcz jest liryczny, fan-ta-sty-czny… dajmy go tym, którzy go łakną, a przy okazji (bo co dwie sroki to nie jedna) dowiedziemy, że nie tylko Bracka w Krakowie poszczycić się opadem może. 

Owi nieszczęśnicy, którzy ufnie zasiedli na peronie, licząc na odpoczynek podczas aury dozowanej w płynie, co tu kryć, dość szczodrze, stanęli przed dylematem deszcz lub śmierć. Bo dokąd tu iść? Gdzie się skryć, jak czekać trzeba? Z jednej strony wielka woda, z drugiej suche, acz złowrogo połyskujące, ostrze szyny. I jeden wspólny mianownik, gdyż i bo gdziekolwiek by swych kroków nie skierowali i tak zostałaby z nich ino mokra plama. 

Wobec tego, ci przyziemni miłośnicy suchego obuwia i nie zawilgłej odzieży, podjęli decyzję, której zaprawdę nie powstydziłby się żaden Werter, i jak jeden (romantyczny) mąż stanęli (wbrew nadawanym wciąż komunikatom) na czerstwej krawędzi peronu. Bo prawdziwy bohater, UMÓWMY SIĘ, woli drżeć ze strachu, niż z wilgotnego zimna!    
Ale wróćmy do aranżacji strefy ruchu i spoczynku na peronie pierwszym dworca poznańskiego. Jej autorów pragnę poinformować, że niestety wśród osób licznie zgromadzonych wczoraj we wspomnianym miejscu nie odnotowałam obecności ni jednego donkiszota, który oddawał by się rozkoszy przemakania. To dalej każe mi przypuszczać, że Wasze talenty projektowania przestrzeni dla ludzi, nie przewyższają moich zdolności do stąpania po wodzie.   

Wczoraj pozbyłam się złudzeń (jeśli jeszcze jakiekolwiek na dnie serca miałam), iż numer peronu ma coś wspólnego z wysoką renomą. Nie. Nie ma. Jednakowoż bardzo możliwe, że w granicach dworca obowiązuje nomenklatura szkolna.

Jesteś nieprzygotowany! Jedynka! Siadaj!

… tylko najpierw sprawdź, czy nie zanosi się na deszcz!


PS. zaniepokojonym czytelnikom powyższych słów donoszę, iż mimo wszystko wczoraj obyło się bez ofiar.    

wtorek, 7 lipca 2015

letnia pieszczota


- upoważnia go do tego stanowisko, które pieści.
- … hm…
- już prostuję: on je PIASTUJE!

Aczkolwiek, kto go tam wie!
Ciepłą posadkę niejeden objąć (w ramiona i tulić) by chciał.
Choć z drugiej strony
w taki upał… ?

poniedziałek, 6 lipca 2015

Poranna klęska


No to jesteśmy w pracy. Ja i 30 stopni, które zwartą grupą napadły mnie o świcie i z którymi gnieżdżę się tu i teraz, szukając przestrzeni na oddech; Ledwo otworzyłam drzwi pokoju otoczyły mnie ciasnym kręgiem duchoty, którego (pomimo błyskawicznie wytoczonego oręża: spuścić przyłbice! otworzyć okna i drzwi!) w pył obrócić mi się nie udało.
Chwilę wcześniej gratulowałam sobie z racji pokonania wszystkich, co do jednego!, stopni schodów wiodących na moje 6 piętro, a tej, jakże liczebnie skromnej, trzydziestki od Celsjusza rozgromić sił już nie miałam. 
Mimo iż na zewnątrz pogoda zdaje się dziś wyjątkowo sprzyjać przewiewom, mi z odsieczą nie przyszła i przeciągu nie starczyło nawet na zbicie choćby marnej piątki z tej rozpalonej do czerwoności bandy.

Dobrze chociaż, że słońca nie ma (marna to kropla miodu w beczce dziegciu, ale jednak)  
Czyżby i dla niego
za dużo ciepłego?


:)

piątek, 3 lipca 2015

Przyszło lato


I (doprawdy trzeba być ślepym by nie zauważyć, że) większość z Was na to przyjście się nie przygotowała.
Ono pewnie przewidywało taką sytuację, która nie tylko co roku się powtarza, ale i co roku w coraz gorszej, mniej apetycznej formie, się przejawia.
W tym upatruję źródła spóźnienia Naszego- Miłego- W-Końcu-Przybyłego. Nie spieszno mu do nas było, bo też i kto by gnał w odwiedziny do kogoś, kto na powitanie otwiera drzwi w rozchełstanym podkoszulku i, za przeproszeniem, gaciach… albo któż nie bałby się przekroczyć progu domu pani odzianej w majtasy, z których dołem wypadają kląskające półdupki, i w przykrótki top, z którego kipią, jako i rzyć radośnie klaskając, piersi.
Czy można (mimo wyraźnie słyszalnych, wyżej opisanych, rozpustnych braw) poczuć się w takiej sytuacji komfortowo? Prędzej do głowy przyjdzie myśl, że jest się natrętem, gościem niechcianym, który swą obecnością zaskakuje gospodarzy, i to w sytuacji intymnej.  
Co ciekawe, po wnikliwej obserwacji powyższych okoliczności, stwierdzam (już nawet bez zdumienia), że skrępowana jest w nich tylko jedna ze stron – i nie są to owe golasy, które ni ubrania, ni wstydu nie mają.    
Aż dziw doprawdy, że po tych kilku dniach ciepła, Lato nie wycofało się z przykrego położenia.

Lustrując pociągi, autobusy, tramwaje, coraz poważniej myślę o tym, że jednak należałoby wprowadzić miejski dress code, bo ludzie kompletnie zatracili się w rozbieraniu, w negliżu gubiąc dobry smak i klasę.  
W tej chwili (jeśli mogę się pokusić o określenie obowiązujących granic) brzeg, do którego śmiało i chętnie dobijają panie – stanowi: skąpy top i maksymalnie wycięte, dopasowane dżinsowe spodenki. Panowie natomiast mężnie kursują w mgiełce piwnych oparów, brak materii na torsie, rekompensując dłuższymi, niż u pań, nogawkami spodenek.  

Na inaugurację przyszłych wakacji radzę Wam jednak być odzianymi bardziej stosownie. Jeszcze teraz możecie się lepiej postarać. Proszę Was. POSTARAJCIE SIĘ! Nie mówię że fraki i suknie ryglujące ciała po szyję. Ale. Bądźmy ciut, choć parę centymetrów bawełny, bardziej gościnni i grzeczni.
Intymność zostawcie w toaletach i sypialniach.
Niech się na ulicy nie zeszmaca.
I Lata Naszego nie osacza.
Przecież dobrze wiecie, jakie ono nieśmiałe. Nie zawstydzajmy go bardziej niż to koniecznie.
Tak długo się biedactwo czaiło za rogiem; wahało nieufne... a jak w końcu przyszło i chciało się rozgościć - pokazaliście mu gołą dupę.
Ładnie to tak?
Sami przyznajcie!
Hm?

niedziela, 28 czerwca 2015

Poniedziałkowy strajk odwołany!

Poniedziałkowy strajk odwołany!

- krzyczą Przewozy Regionalne na fejsbuku.

Pod (dworcową) latarnią najciemniej (wiadomo! żarówki zawsze wybite!). Jakie to szczęście, że wystaję w jej cieniu każdego ranka i popołudnia. O strajku dowiedziałam się tak późno, że nim jakikolwiek neuron zdecydował się rozdrażnić mój lichy układ nerwowy, podając tę wieść dalej - protest odwołano.   

To oczywiście słuszna decyzja, tym bardziej, że przecież kolej strajkowała po włosku tydzień temu w piątek, na mojej trasie. UMÓWMY SIĘ, jeśli podróż na odległość, cytując za biletem: 36 km trwa ponad 3 godziny, to każdy podróżny, nawet ten, którego znajomość języka romańskiego zaczyna i kończy się na buongiorno, zrozumie tak rozwlekłe wystąpienie.
  .
No ale puśćmy to w niepamięć. W końcu jesteśmy wielkoduszni. Lubimy Włochy. A pociąg jest nam niezbędnym narzędziem pracy codziennej i w dodatku jutro mężnie wyjedzie z garażu na tory i to, jak szumnie zapowiadają Przewozy, „zgodnie z rozkładem jazdy”

Nie do końca rozumiem tę ostatnią kłamliwą deklarację, ale i to szachrajskie zagranie puszczam mimo uszu i odprawiam tego szulera, miłosiernym kołataniem w konfesjonał, bo w końcu są inne poważniejsze problemy na świecie, jak na przykład ten, że w czerwcu, w jednym z najdłuższych dni w roku, o godzinie przedpołudniowej, w domu ciągle panuje listopadowy mrok.

„Lato, lato, lato czeka…”
Tylko nikt nie wie gdzie. Za którym wegłem? w której uliczce? i na co? NA CO ono tak czeka?

Na pociąg?

Jako stary gracz, wiecznie tkwiący w fazie strat, wietrzę problem.
Bo wprawdzie, jutro „pociągi Przewozów Regionalnych wyjadą na trasy zgodnie z rozkładem jazdy.” JEDNAKOWOŻ, czy aby zgodnie z rozkładem na miejsce dotrą?

Tego, nawet te kolejowe zbóje, obiecywać się nie ważą.





poniedziałek, 15 czerwca 2015

niewiele muzyki - mrowie retoryki

Niniejszym pozwalam sobie ogłosić, iż
opolski Festiwal Polskiej Piosenki
stał się festiwalem nużącej konferansjerki.
W Operze Leśnej* zakrólowało słowo żywe, ACZKOLWIEK niezbyt ono było rozśpiewane, ani niezbyt roztańczone, bo zainstalowane w (sztywnej pozie…) wielogodzinnej prozie.

Statuetkę super męczyduszy festiwalu otrzymuje ode mnie Pan Artur A. Gratuluję! (proszę wybaczyć lapidarność powinszowania, ale gdzież mi tam do Pana!)
Muszę uczciwie zaznaczyć, że konkurencja była silna, bo i rywali wielu, i wszyscy w gębie mocni. Wybór naprawdę trudny, bo tuż, tuż za plecami Pana A.A. dzielnie o nagrodę walczyła cała plejada Przewspaniałych Prowadzących, którzy to pierwszorzędnie przewlekle przemawiali, o dawnych czasach bajali i sążniście każdemu gratulowali.

A gdy jakiś niesforny melodyjny dźwięk w eterze zabrzmiał, zaraz zza pazuchy czujnego zapowiadacza wyskakiwała pierwsza lepsza dygresja, która nutę skutecznie kneblowała tak, że ta nie zdążyła dobrze wybrzmieć, a już była przez publikę zapomniana.
  
Wypleciona (gęstym grubym splotem anegdot i dykteryjek) narracja skutecznie przesłoniła i w zarodku zdusiła
wszelką muzykę i śpiew 
ostał się ino ziew.


poniedziałek, 25 maja 2015

Gdzieś

Na wynik wczorajszych wyborów, tak jak na pogodę, już nic się nie poradzi.


„Miejscami przelotne opady deszczu.”
Od kilku tygodni, racząc się tą niestrawną sentencją na śniadanie, obarczam swój grzbiet balastem z parasola. Naturalnie nie jest to ciężar ponad me siły, ale biorąc pod uwagę, że pogoda ma ostre wahania nastrojów (czyżby brak hormonów?) i rano jest odpychająca i zimna, a po południu, pragnąc wynagrodzić nam wcześniejszą oziębłość, tuli do swej piersi gorącej i dusznej tak, że do mojego bagażu, tuż obok parasola, trafia  też i kurtka, i sweter, i szal, czasami jeszcze czapka (bywa 2-3˚C rano, więc bez głupich uśmieszków proszę)… tak, że po striptizie, w drodze do domu, wierzchni przyodziewek kipi z mej torby, do której szpilki nie wciśniesz, że o ewentualnych zakupach nie wspomnę…

„Miejscami przelotne opady deszczu.”
Dobrze wiem, że komunikat ten kamufluje niekompetencję synoptyka, który nie wiedząc gdzie, ani czy w ogóle coś spadnie, postanawia schować się za tą bezpieczną frazą.

„Miejscami przelotne opady deszczu.”
Wprawdzie co ma wisieć nie utonie. Ale jednak ile można wisieć? Ten deszcz, dajmy na to, wisi w powietrzu od tak dawna, że DALIBÓG, w końcu snadnie coś, gdzieś spadnie.
A jak komuś nie spadnie to zapewne pomyśli, że spadło innemu, którego dom się mieści w innym geograficznym położeniu.

(synoptyk, jak kot, zawsze spada na cztery łapy)
  
„Miejscami przelotne opady deszczu.”
Które miejsca synoptyk ma na myśli – nie wie nikt;
Z suchego jak pieprz parasola, pewnie nie ja jedna, wnioskuję, że

NIE SĄ TO PERYFERIE
ODWIEDZANE PRZEZE MNIE