sobota, 31 października 2015

Medycyna pracy

Wcześniej czy później przychodzi ta straszna chwila, że oto trzeba rzucić się na ladę i być jeno ciałem, które ktoś zmierzy, zważy, pomiętosi, pomaca, osłucha i wyda opinię o jego przydatności do służbowego życia.
Moja gwarancja skończyła się w tym miesiącu i musiałam udać się na przegląd, coby dowieść aparatowi administracyjnemu, którego radosną częścią jestem - swej przydatności i sprawności.

Wtopiłam się w gęsty tłum napierający na pierwszą i główną śluzę do przebycia - pokój pielęgniarek przemysłowych, będący jednocześnie Pokojem numer 3, dalej zwanym trójką. Przez długi czas miejsce, które zajęłam w ogonie kolejki, zmieniało się tylko dzięki napływającym wciąż chętnym do badania; dzięki nim dość szybko przestałam być tą ostatnią, jednakowoż do bycia pierwszą drogę wciąż blokowała mi taka sama ilość głów, co na początku. Momentami nawet ich przybywało, gdyż system poruszania się pomiędzy gabinetami był tak zmyślnie zorganizowany, że po wyjściu od pielęgniarek, szczęśliwiec udawał się do wskazanego mu przez nie – specjalisty. Tenże sprawdzał zdatność do podjęcia wytężonej  pracy wybranych członków ciała - tych, w których badaniu się wysoko specjalizował (i nadal specjalizuje, jeśli szczęśliwie dożył dnia dzisiejszego). Następnie, ów śladowo zbadany, wracał do pokoju nr 3 (już bez kolejki!), by tam pielęgniarka uzupełniła jego kartotekę o zdobyte wyniki i wskazała kolejny gabinet na kolejne badania. Tak więc ścieżka, którą wydeptywał jeden pacjent wiła się po całym budynku, kłębiąc przy drzwiach trójki.
Proces oczekiwania trwał w nieskończoność. Jeśli się miało kaprys, by na noc wrócić do domu, trzeba było walczyć o każdy centymetr dzielący człowieka od trójki. Do wspomnianych bez-ko-lej-ko-wców nierzadko dołączali oszuści, którzy blefując, że wrócili właśnie z jakiejś wizyty, pod pozorem uzyskania dalszych wskazówek od pielęgniarek, wchodzili na krzywy ryj przed zgodny z prawem szereg. Ponadto niemożliwym było zejście na bocznicę, by choć na chwilę spocząć na krześle, gdyż, gdy niebacznie to uczyniłam, nowo napływający pacjenci od razu zaczynali miast za moimi plecami stawać przed moim nosem.

Po zmitrężeniu dwóch godzin, kiedy w mych myślach (bujne i gęste) włosy stojącej przede mną nieszczęśnicy zostały policzone, a kości kilku butnych gości przetrącone - trafiłam w końcu przed zacne oblicze jednej z pielęgniarek, dzień dobry, i rozpoczęły się powolne administracyjne korowody. Tempo podjętych wokół mnie działań  najdobitniej wskazało mi przyczynę rozciągniętego do wieczności czekania. Ale. A'propos czekania (od razu zdradzam, że BEZ O WO CNE GO) na dobry początek  serdecznie mnie poinformowano, że przyszłam za późno (sic!) i dziś już zaświadczenia nie uświadczę.
Prawda w oczy kole. Nomen omen. Okulista już zakończył urzędowanie.
Pytanie – dlaczego?, skoro na zegarze ledwie 11:00, w poczekalni tłum, a cały ten czcigodny przybytek, mierzący zdolności ludzkiego organizmu do wszelkiej pracy jest czynny do 18:00? – ... uwięzło mi w gardle. Nie byłam zdolna zadać go tej miłej pani, która mogłaby być mą babcią, i która na kieszonce fartucha miała (choć mógł to być zwid mej zmęczonej głowy)) napis: ku chwale zusu. Nie mogłam się na nią gniewać. Zresztą stawianie jakichkolwiek pytań byłoby jeno rzucaniem słów na wiatr, jako że Pani troszeczkę nie dosłyszała, czego domyśliłam się podczas żmudnego badania słuchu, któremu mnie poddała; następnie zostałam zobligowana do recytowania swoich danych osobowych, których Pani nie mogła rozczytać (wzrok już nie ten) ze skierowania. A jako, że, jak wspomniałam, uszy jej były w podobnej kondycji, co i oczy, odarłam się z największych tajemnic przed tymi, którzy byli w kolejce za mną… Bo wstępnemu badaniu (zdaje się, że o tym drobiazgu jeszcze nie napomknęłam) poddaje się ludzi przy drzwiach otwartych, na oczach oczekujących na tę przyjemność za progiem trójki. Trochę mi żal, że żadna z intymnych informacji z życia mego nie wzbudziła aplauzu publiki, choć (niechaj przemówi ma nieskromność!)  podany przeze mnie wzrost – był słuszny, a ciśnienie - wzorcowe; Pociechę nieco niesie mi tylko fakt, że też i żadna z danych, które podałam głosem gromkim – nie została wygwizdana, czy oprotestowana, a wagę, dajmy na to, śmiało podałam sprzed lat czterech.
Pani wypełniła tryliard druków w tyluż kopiach pod moje wyraźne dyktando i zapisała mnie do okulisty na dzień następny. Wejdzie Pani jako druga do czwórki, a potem do nas do trójki, JUŻ BEZ KOLEJKI.  
Po tych przyjemnościach wyszłam bez zaświadczenia o zdolności,
aczkolwiek czułam ze jestem zdolna do wszystkiego
(zwłaszcza najgorszego)
….
Jednak byłabym niesprawiedliwa, gdybym napisała, że upojne chwile spędzone w poczekalni poszły na marne. Dnia następnego elastycznym krokiem wkroczyłam z podniesioną głową starego (no-no-no!) wyjadacza w znane mi już mury. Przez noc flegmatyczny porządek przyjęć nie uległ najmniejszej poprawie, ale, jako, że już należałam do zacnej, wąskiej grupy bezkolejkowców, ociężała organizacja mnie nie martwiła.
Warując czujnie pod drzwiami gabinetu numer cztery, obserwowałam spacerujące korytarzem wczorajsze pielęgniarki. Dziś pełniły znacznie donioślejsze funkcje i w zależności od tego, do którego pokoju wchodziły, stawały się - neurologiem (pokój 5), lub laryngologiem (pokój 8). Pełna podziwu dla interdyscyplinarności rzutkiego personelu, pogratulowałam sobie jednak, że te specjalistyczne badania mnie nie dotyczą i odczekawszy małą godzinkę przed pistacjową ścianą – weszłam do okulisty. A okulista (o dziwo nie okazał się żadną znaną mi pielęgniarką) był punktualny i niekonfliktowy. Swą celną diagnozę bez protestów oparł na podanych przeze mnie wartościach dioptrii, dzięki czemu opuściłam gabinet w minutę z niezbędnymi papierami w garści. I udałam się forsować ostatnią przeszkodę na drodze do mej zdolności - lekarza ogólnego. Ten, w przeciwieństwie do okulisty, był jak zwykle wnikliwy, drobiazgowy, ale i po raz pierwszy okazał się dla mnie szczodry – dając atest na 3 lata. 

Wychodząc w końcu na świeże powietrze, miałam jeszcze jeden powód do radości. Podstawowym narzędziem pracy lekarzy i pielęgniarek jest obecnie długopis. To, że w tym dokumentacyjnym zapamiętaniu okulista nie wbił mi go w oko, pielęgniarka w żyłę, a lekarz ogólny w język, uważam za prawdziwy i szczery uśmiech losu. 

wtorek, 27 października 2015

Miejski Producent Kataru


Drastycznie spada ilość oddechów, które wykonuję w ciągu dnia. A jakość powietrza, które w rzadkich razach i skandalicznie małych dawkach wpada do mych płuc, daleka jest od rewelacyjnej. Prawdę mówiąc nie najbliżej jej nawet do przeciętnej. 
W tramwaju od tygodni mam codzienną przyjemność  spotykać osobników o charakterze dość natrętnym, a aparycji w najwyższym stopniu odstręczającej i plugawej.
Otaczają mnie zewsząd, żądając wstąpienia w ich zasmarkane szeregi.
Napór tych ludzi ledwie dychających, ale (ku memu niezadowoleniu) wciąż jeszcze dość żywych, by poruszać się po mieście środkami komunikacji miejskiej - jest niewiarygodnie silny. Jakby miejsce ich, umykającej z organizmu, odporności zajmowała wytrwałość, lub jakby ten dziki głupi upór wdzierał się w ich ciała, osłabiając jednocześnie układ immunologiczny.
Czym bym nie jechała, gdzie bym nie spojrzała - epatują niedrożnymi, czerwonymi otworami nosowymi i szczodrze dzielą się swym nieżytem . Aby zwerbować więcej towarzyszy do zaflegmionego kręgu - osobniki te, które śmiało nazwiemy po imieniu-  człekokształtnymi mikrobami -  nie używają chusteczek (ani żadnych innych szmat, które zaszczytną funkcję chusteczki spełnić by mogły). Brak materii w ich kieszeniach pozwala im szeroko prychać, i siąpić, i kichać bez żadnego umiaru, na wszystkie strony. Czują się usprawiedliwieni, otwierając otwory gębowe i ziejąc nagromadzonymi w sobie trującymi oparami pełnymi bakterii i zarazków i całej reszty zgrai pracowitych drobnoustrojów, o której wolę nie myśleć... 
Co dzień zakwefiam się szczelniej i biję światowe rekordy we wstrzymywaniu oddechu. 4 minuty?! Leszcze! Czymże to jest wobec 20 minutowej podróży na jednym wdechu.
tak…. A przecież i on, ten jeden wdech (dalibóg, nie mogę o tym na trzeźwo myśleć), bo nawet on, bądźmy szczerzy!, świeżością nie grzeszy. Koniec końców w szparę uchylonych wrót do mych nozdrzy -  wpada powietrze do cna przefiltrowane przez niejedno dudniące obok mnie płuco i niejeden uroczo gruchający nos.

O me biedne szlachetne zdrowie…

czwartek, 15 października 2015

wybór

W naszej małej wsi kandydaci do parlamentu masowo wieszają się na płotach.
chyba z rozpaczy przed ewentualną przegraną.

piątek, 9 października 2015

o tej łajdaczce - Zwrotnicy


W tramwaju nie można spać. Dziś dokonałam tego odkrycia i od dziś zrywam z tym przyjemnym zwyczajem, którego celebrację rozpoczynałam  natychmiast, jak tylko rano w tramwaju zasiadałam.

Nie znasz dnia, ani godziny, kiedy Twój tramwaj (znudzony jednostajnością swej pracy, w poszukiwaniu nowych wrażeń i krajobrazów) porzuci swą trasę i uprowadzi Cię na manowce.

Motorniczy zorientował się na rondzie, w połowie nieszczęsnego manewru, że jednak obrał nie ten kierunek jazdy, który obrać był winien (nam!) .
Otrzeźwiła go chyba nerwowa wibracja pojazdu, gdyż pasażerowie zauważywszy błędny skręt, zerwali się na równe nogi, a co niektórzy (bardziej zażywni) wprowadzili w ruch ręce i usta, stukając do kabiny kapitana i pytając donośnie co (do cholery!)on  robi? A on – kapitan - w tamtej chwili zapewne pożałował, że nie dowodzi furą pełną ziemniaków (cierpliwych i milczących), albo, że nie siedzi na czele pociągu w metrze (bez zbędnych rozgałęzień, najlepiej w Warszawie).

Gdy w/w refleksje (o nigdy nie obranych, a przyjemniejszych i spokojniejszych, ścieżkach kariery zawodowej) przykro wybrzmiały mu w głowie, włączył mikrofon i bełkotliwie poinformował nas o przestawionej zwrotnicy i oznajmił, że dalsza podróż powiedzie na Franowo. 
Nowo obrany cel nie wzbudził wśród podróżnych entuzjazmu. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do niego- motorniczego, nie mieliśmy pod ręką swojego miejsca pracy, byśmy mogli, jako i on (ciągle mowa o motorniczym),  dać się porwać tej spontanicznej zmianie planów. A że różnicę między Franowem a Miłostowem dostrzegliśmy natychmiast gołym acz zaspanym okiem - w trymiga opróżniliśmy tramwaj z naszych ciał, galopem ruszając w pościg za innym środkiem transportu, jadącym najlepiej w przeciwną stronę.

Cudowny, rześki poranek.
Dziś wyraźniej czuję, że blog mi butwieje.