piątek, 10 sierpnia 2012

Himalaje


W tym roku postawiłam przed sobą nie lada zadanie.
Otóż
w tym roku
AD2012
wakacje zainauguruję dopiero w bladym świetle zachodzącego sierpnia. Po raz pierwszy w mym życiu tak późno zaznam letniej beztroski.

Plan urlopowy kreślony w czerwcu zdawał mi się wielce przemyślny, wymyślny i wyrachowany. Tworząc go byłam pełna inicjatywy i przedsiębiorczości, i śmiałam się w twarz każdej owcy i każdemu innemu służbowemu zwierzęciu dającemu się bezwolnie nieść wakacyjnym prądom. Prosto w nos, wszystkim tym, którzy postawili na korzystanie z samego centrum, z żółtka lipca i serca sierpnia, słałam swe obrazoburcze buahahahahaha. A wszelkie niedowierzające spojrzenia, pytania i powątpiewania, czemuż tak późno, czy wytrzymam i czy aby na pewno jestem pewna – utwierdzały mnie tylko w słuszności sporządzanego projektu, który dziś (nie ma się co krygować) okazuje się być wyzwaniem zbyt dla mnie śmiałym i kompletnie zwariowanym. 

Dziś okazuje się, że w akcie tworzenia byłam i głucha i kompletnie ślepa (bezapelacyjnej niepoczytalności nie zarzucam sobie tylko dlatego, że jednak na wspaniałomyślności wobec siebie oszczędzać nie należy).
Jak można było mi (mi krótkowzrocznej!!!) powierzyć inicjatywę w tak ważnej sprawie jak mój wypoczynek? – zapytuję się, brnąc po wytyczonym przez siebie szlaku; szlaku pełnego stromizn, wybojów i zaskakujących dołów (by nie rzec: ziejących czernią otchłani)   

Wprawdzie cel poprzez chmury już prześwituje, jednakowoż,  im doń bliżej, tym chętniej omdlałe dłonie ze skał się ześlizgują, a grunt spod stóp się osuwa. A i powietrze coraz rzadsze (w przeciwieństwie do lawiny kamieni, która, co i rusz, mnie pieści) zadania mi nie ułatwia.
Doprawdy nie wiem, czy w tych ekstremalnych warunkach zdołam pokonać wijącą się przede mną fantazyjną serpentyną odległość 2 tygodni. Zwłaszcza, że (jak już ustaliliśmy dwie notki niżej) jestem wyprana z pilności i wytrwałości, a na mym ramieniu przysiadła właśnie pokusa, by odetchnąć i w przyszłym tygodniu osłodzić sobie życie dwoma dodatkowymi dniami wolnego. Ciężar tej przynęty, USTALMY TO WYRAŹNIE i ponad wszelką wątpliwość, to nie waga motylka czy koliberka, lecz strusia. Co najmniej.

Czy ktoś kiedyś, do kroćset fur beczek!!!!, próbował zdobyć Mount Everest ze strusiem na ramieniu?

WATCH OUT!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.