wtorek, 26 stycznia 2016

O pomyślunku

Rzecz byłaby dla mnie zrozumiała, jasna i klarowna, gdyby ten list znaleziono w butelce na rozmiękłym brzegu Warty. Anonimowy papier z intrygującą i zapewne alarmującą treścią, wetknięty w szkło. Nie czepiałabym się też, gdyby list trafił na biurko prosto z dzioba przygodnego gołębia pocztowego, albo gdyby opadł nań przyniesiony wiatrem. Taki smutny niczyi liść. Przypadkowy, nie podpisany, a szalenie frapujący. Albo, gdyby to był gryps skreślony tajemniczą ręką, pozbawioną odcisków palców, której właściciela naprawdę trudno namierzyć...
W powyższych sytuacjach jakiś zaciekawiony mimowolny znalazca przesyłek mógłby, mógłby!, się skusić i wszcząć żmudne poszukiwania ich prawdziwego adresata poprzez alarmowanie najbliższej okolicy i stawianie na nogi okolicznych ludzi.   

Ale (po tym przydługim wstępie) rzecz będzie o mailu. Zwykłym, pospolitym mailu. I o tym, że coraz trudniej na służbowych salonach spotkać zwykły, zdrowy rozsądek; czy inaczej tzw. chłopski rozum.

Otóż pewna pani dostaje maila od innej pani, której nie zna i pojęcia nie ma o sprawie, z którą zwraca się do niej owa nieznajoma, która notabene zaznacza w mailu, że nie jest pewna, czy pod dobry adres trafiła. 

Zatem, już bez złożoności: pewna pani ma w skrzynce maila, który ewidentnie NIE JEST do niej; mało tego: po wnikliwym przestudiowaniu treści listu ona nadal nie wie, ani przypuszcza: kogo z otaczających ją ludzi ta korespondencja mogłaby dotyczyć?
Nie stać jej na zimny odruch. Na nieczułe wyrzucenie cudzej korespondencji do kosza i w niepamięć, więc w głowie kiełkuje altruistyczna myśl, że mogłaby ocalić ten list. Wyprowadzić go z bezdroży. Nakarmić, napoić i podać do właściwych rąk.

Cel ten, tak szczytny, przyświeca jej tak bardzo, że biedaczka oślepiona jego blaskiem szerokim łukiem zbacza z drogi doń prowadzącej i nie odpisuje tajemniczemu nadawcy, że się jednak pomylił, bo się nie znają, aczkolwiek zapewne poznanie się byłoby miłe, niosące zaszczyt, honor, a nawet i inne dobrodziejstwa. Jednakowoż na razie, jako przygodnie napotkana w internecie osoba, ośmiela się zasugerować, że być może faktycznie zaszła drobna pomyłka. Być może pomylono działy, być może pracowników, a może w ogóle trafiono kulą w płot, czyli nie w tę instytucję…  niestety! MIAST tego, jakże trafnego!, choć nieco przydługiego odzewu - kontynuowany jest spacer ścieżką koślawą i podejrzanie się wijącą; mianowicie nasza omyłkowa adresatka bezmyślnie rozprowadza zagadkowy list po innych komórkach firmy z gorączkowym zapytaniem:

CZY KTOŚ Z WAS COŚ NA TEN TEMAT WIE?! PROSZĘ O ODPOWIEDŹ! 

Dostaję to zapytanie z poleceniem rozesłania do dalszych jednostek i pracowników. Bo być może ktoś jednak coś wie, coś komuś o uszy się obiło, albo w którymś z kościołów mu dzwoniło.

I tak oto mail, jakiejś nieznanej pani, przetacza się wartko po wszystkich służbowych skrzynkach i okolicznych parafiach. Tak oto szasta się cudzym przekazem, zaśmieca pracowniczą pocztę i angażuje kilkadziesiąt osób w sprawę, którą rozwiązałoby jedno pytanie do jednej osoby. Do nadawcy.

Dlaczego ten uczciwy pomysł, oszczędzający i słowa i czas, tak rzadko przychodzi do głowy pierwszemu błędnemu adresatowi? Czy koncept ten jest zbyt banalny, a przez to nie godzien uwagi?

Jedna z moich pierwszych szefowych zawsze, gdy był problem do rozwiązania, mówiła: „Weźmy to na logikę!”
I myśmy brali.
Dlaczego teraz nie biorą?

Czy ktoś z Was coś o tym wie? PROSZĘ O ODPOWIEDŹ! :) 

2 komentarze:

  1. Myślę, że odpowiedź jest banalna - wścibstwo połączone z bezmyślnością. Bezmyślność nie wymaga chyba komentarza, bo rzuca się w oczy, a wścibstwo - bo fałszywy adresat CHCE się dowiedzieć więcej niż tylko samym fakcie pomyłki. Chce wiedzieć, kto, po co, dlaczego i w jaki sposób. Tego nadawca pewnikiem nie zdradzi, dowiedziawszy się o haniebnej pomyłce. A tak, ktoś gdzieś kiedyś może coś słyszał i naprowadzi na trop. Wówczas adresatka będzie miała wszystkie części układanki i voila! Dopiero będzie mogła sklecić odpowiedź! Że wprawdzie pomyłka, że adres zły, ale przecież ona, przygodna odbiorczyni czyich wynurzeń rozumie, wie, domyśla się.

    A to już poprawia samopoczucie ;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rozgryzłeś to! :) a cały proceder rozpoczyna się pod naporem zbyt dużej ilości wolnego czasu w przestrzeni służbowej.
      :)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.