środa, 26 czerwca 2013

Here's what happened


Jakby rzekł Pan Adrian Monk.


Wczorajsza reanimacja mych zalanych w trupa butów zakończyła się sukcesem, JEDNAKOWOŻ był to sukces palcem po, tfu-na-psa-urok!, wodzie pisany, gdyż i bo po opuszczeniu biura, dosłownie parę metrów później, wpław musiałam przebyć trasę na przystanek tramwajowy. 
Z nenufarem łączy mnie tylko biel lica, więc doszło do kolejnego podtopienia. Efekt wytężonej ośmiogodzinnej pracy farelki w jednej chwili trafił szlag i całą dalszą drogę do domu (klęłam na czym świat stoi) bardzo nad tym ubolewałam.

Nie będę długo gderać na deszcz. W końcu dopłynęłam do brzegu wczoraj, dopłynę i dziś.  
Ale pozwólcie na jedno tylko oskarżycielskie zdanie.
Najbardziej nie podoba mi się to, że ta pogoda, do-kroćset-fur-beczek!, grabi na naszych oczach jasność tych najdłuższych najlepszych dni czerwca.

Tego, dalibóg!, Wysoki Sądzie odżałować nie mogę.

3 komentarze:

  1. to może pora na nabycie kwiecistych kaloszy? sama się nad taką inwestycją zastanawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ano! do tej pory nie byłam do nich przekonana, ale teraz już wiem, że warto je mieć w-razie-czego na wyciagnięcie stopy:)))))

      Usuń
  2. A później tylko walące girki i wszechobecny zapach "wanilii"

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.