Rzadko ktoś ze służbowego koleżeństwa decyduje się umyć wykorzystywane przez siebie w ciągu dnia naczynia. Wprawdzie każdy, kto pił kawę/herbatę/wodę/sok, dociera z brudnym kubkiem do kuchni ALE tam, w kulminacyjnym momencie, gdy już, już, już osiąga zlewozmywak, dopada go okrutna słabość. Jakieś siły, nomen omen!, nieczyste biorą go we władanie:))) I ręce nagle mdleją, i podłoga spod stóp umyka, a droga do zmywania na zawsze się zamyka…
I tylko ja (nie chwaląc:) się nie daję. Ha! Potrafię zdominować tę potęgę obezwładniającą prawie cały zespół. I co rano owoce ich koszmarnej niemocy - zaschnięte, mimo że blisko wodopoju i brudne, choć tak blisko kranu - bezwzględnie niszczę. Gąbka w dłoń i na koń!:)
I choć blask chwały jest ciepły i uwielbiam się w nim wygrzewać, to jednak doskwiera mi samotność. Rada bym była pławić się w glorii wraz z dzielnymi towarzyszami broni u boku. Niestety nie wiem jeszcze, jak ich wszystkich wyzwolić, jak zdjąć zły urok i tchnąć w nich ducha walki, by zapomnieli o walkowerze i by, jako i ja i przy mym boku, zakosztowali w końcu zwycięstwa nad niechlujstwem.
Kiedyś miałam koncepcję:
niech stoi, niech pleśnieje, niech sczeźnie
– może kogoś to w końcu weźmie,
ale niestety
brało zazwyczaj tylko mnie.
Wyeksploatowane,
raz odłożone naczynia stają się po prostu niewidzialne.
No nie mów, że myjesz kubki kolegów i koleżanek!
OdpowiedzUsuńA właśnie, że to mówię! Mówię to i TO CZYNIĘ, O Ty niewierna, wątpiąca, nieufna istoto!!!
OdpowiedzUsuńProponuję przenieść ten obyczaj w progi domowe:))))
OdpowiedzUsuńdomyślałam się takiego finału!!! pfffffff:P
OdpowiedzUsuń