Z głębokiego snu, choć było jeszcze przed północą, obudził mnie podejrzany szmer. Szuranie. Koszmarne szuranie dobiegające z sufitu.
Kuna. Oczywiście od razu ją postawiłam przed sądem. Tym razem przegięła. Nie biegała i nie tupotała, jak to ma w znanym mi niestety zwyczaju, nawet pazurkiem nie drapała. Po prostu ubrana w mundur obity dżetami i innymi metalowymi guzikami (widziałam to na własne uszy!!!) czołgała się po poszewce sufitu. Mozolnie, powoli i cholernie rytmicznie. Kulała się w tę i z powrotem, po to, by po tych harcach zacząć odgarniać szuflą śnieg… nie wiem skąd śnieg, nie wiem skąd szufla. Wiem, że odgarniała. Regularnie szu i do rymu szu.
Szurgotania do rana nie zatamowała Tracy Chapman, ani zgłośnione, jak na nocną porę radio pełne (b)z(d)et, ani nawet kołdra, którą prawie w całości wepchnęłam sobie do ucha.
Ledwo żyję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.