nie ma to, jak przyjąć na stan telefon i chwilę potem, w czasie, gdy podpisy i pieczątki na drukach inwentaryzacyjnych jeszcze stygną, patrzeć jak trafia go nagły szlag i to tak, że "z tym już się nic nie da zrobić. Wiem, bo miałem podobny przypadek w zeszłym tygodniu". Pan od naprawy nie trudzi się, by mnie pocieszyć. Od razu: tu kawa, tu ława, a tu akt zgonu proszę pani, bo tego się już nie naprawi.
Dziękuję.
Mam teraz inny telefon. No i nie powiem. Ma on ci kabelek, klawiaturę i słuchawkę. I można się do mnie dodzwonić, a i ja dzwonić śmiało mogę. I naprawdę jest pięknie, acz zupełnie inaczej, gdyż i bo zastępca (choć bardzo przystojny) jest nieco ułomny. MIANOWICIE nie ma wyświetlacza!!! O, NA-U-KA-RRRRRA-CZA!
I w tym miejscu chciałabym otwarcie przyznać, że ta absencja naprawdę bardzo mnie boli. Wprawdzie wcześniej nie zajmowała mnie wielce ostra selekcja rozmówców, ale, UMÓWMY SIĘ, są w życiu służbowym takie chwile, w których nie jesteś w stanie odbierać wszystkich telefonów. To takie krytyczne momenty, w których naprawdę musisz na bieżąco przesiewać i segregować rozmowy, tak by na sitku zostały tylko te, co na baczność stawiają lub od razu na kolana rzucają. Bo, gdy terminy zaciskają pętlę na szyi, nie ma się ochoty na monologi gaduły, który klepaniem trzy po trzy wykrada ci zawsze co najmniej pół godziny, albo na interpelacje tej nachalnej pani, która od miesiąca truje ci zgranymi pytaniami…
I co teraz?
teraz bez telefonicznego cedzaka wszystko dzielnie na ucho przyjmować muszę, bo za każdym dzwonkiem kryć się może priorytet, sztandar, piedestał lub fundament…
zaprawdę
nieutulona w żalu
pozostaję
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.