niedziela, 10 lipca 2011

oj dana, dana. Alabama.

Właśnie, w to jakże piękne lipcowe popołudnie, wylądowałam w domu, pomimo starań (naprawdę nie oszukuję!), by spędzić ten duszny, oblepiający ciało dzień na dworze/ dworzu/ polu. Pełna dobrych chęci, gotowa dać się oszołomić świeżym powietrzem, wyszłam do ogrodu i wystawiłam się na jego rozkosze. Początek nie zapowiadał niczego szczególnego. Szum liści. Spokój. Śpiew ptaków. Cudowna nieobecność nieletnich sąsiadów. Łaskoczące szyję nieme słońce. Świerszcze i ... Aż. Tu. Nagle. FESTYN. Dobiegł do mnie znienacka głos podnieconego konferansjera. A zaraz za nim płot naszego podwórka zwinnie przeskoczyła akordeonowa muzyka i uwiesiła się na mych wątłych uszach.
Jako stara ignorantka, żyjąca na skraju spraw wsi swojej, nie wiedziałam, czy to głuchy jak pień sąsiad słucha w radiu relacji z jakiegoś festynu, czy też rzeczywiście, gdzieś za miedzą, jakaś zabawa trwa? A ponieważ nie umiałam zlokalizować źródła atakujących mnie dźwięków, które swoją natarczywością doprowadziły mnie w końcu do wrażenia, jakbym siedziała w samym środku tej imprezy - uciekłam do domu.

A tymczasem tutaj, w przerabianej książce, znalazłam kolejne miejsce, w którym mogłabym wieść spokojne, szczęśliwe życie.
"Nie ma wyraźnych pór roku na południu stanu Alabama: lato prawie niedostrzegalnie zamienia się w jesień, a po jesieni wcale nie nastaje zima, tylko od razu jest wiosna, która w ciągu kilku dni przechodzi znowu w lato"
Dziękuję Pani za cynk, Pani Harper Lee:)
tylko...
mam jedno pytanie:
jak wielkie skłonności przejawia Alabama do festynów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.