Obwarowana miękkim murem wełny, w polarowych okopach codziennie odpieram jego napaści. Schemat wciąż ten sam. Pierwsze umocnienia kruszeją po dwóch godzinach. Najpierw ustępują mu bose dłonie, uszy i nos. Potem powoli słabną i za wygraną dają stopy. Tułów najdłużej trzyma fason. Ale i on, pomimo solidnego opancerzenia, w końcu kapituluje. Po ośmiu godzinach sztywna osuwam się ze służbowego pola bitwy. Do dnia zmartwychwstania. Do dnia następnego, po którym kolejne z zimnem zmagania. I szczęk oręża w surowych ścianach.
I me oddziały
w zbrojach jak durszlaki
do szpiku przemarznięte wszystkie gnaty
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.